1110
Na Kasprowy Wierch
Maryja!
Wybraliśmy się we dwóch. Młody góral w okrągłym kapelusiku wiózł nas jednokonką coraz wyżej ku Kuźnicom. Na drodze praca wre, bo wykańcza się tu gościniec pierwszej klasy, prawdziwą autostradę. Szeregi dorożek i setki (liczne grupki) wycieczkowiczów ciągną w góry. Od czasu do czasu przemknie samochód, motocykl, autobus. U szczytu drogi wznosi się na prawo kamienna stacja kolejki linowej. I tu wre jeszcze praca terenowa.
Wchodzimy do wnętrza i w towarzystwie pana inżyniera Tadeusza Plate dochodzimy po schodkach do ośmiobocznego wagoniku zawieszonego na stalowej linie i wchodzimy do środka. Wagon obliczony jest na 30 osób. Sporo też gości pozajmowało miejsca.
Zwyczajnie - informuje nas p. inż[ynier] Plate - pierwszy decyduje się na podróż linową ojciec rodziny. Dojechawszy zaś szczęśliwie na Wierch telefonuje po żonę i dzieci. Dowiadujemy się też, że prawie wszystko potrzebne do uruchomienia linii wyprodukowały ręce polskie i że finansował przedsięwzięcie prawie wyłącznie polski kapitał.
Ruszamy. Znak krzyża św. na drogę i wagonik wspina się lekko coraz to wyżej. Pod nogami defilują czubki smukłych sosen i szczyty skał, a malownicze doliny roztaczają swą krasę. Po każdej podporze wózek opada nieco po kabłąkowatej linie, by potem tym śmielej dobywać szczytów.
W połowie drogi stacja i przesiadanie do innego wagoniku. Zatrzymujemy się tu jednak dłużej, by zwiedzić maszynerię. Pozwalamy naszym towarzyszom podróży śpieszyć do celu, a sami na propozycję p. inżyniera zwiedzamy maszynerię.
Wchodzimy do pokoju "kierowcy". Przed nim dwie strzałki posuwają się po miniaturowej [makiecie] dopiero co przebytej drogi z oznaczeniem dokładnym wszystkich trzech podpór i odległości, tak że mimo mgły może on kierować ruchem i "przyjąć" przybywający wagon do portu. Gdy wagon się zbliża, kierowca zmniejsza odpowiednio jego szybkość, a zielona lampka stwierdza zgodność zwolnienia z przepisem. Gdyby zaś kierowca się zapomniał, sam automat go zastąpi. Przybywający wagon naciska sprężynę, wyłącza prąd i lekko staje.
Schodzimy do silników elektrycznych. Jeden główny a drugi zapasowy. Silnik obraca kilkumetrowe koło posuwające linę prowadzącą wagoniku. Najgrubsza lina, po której wagon jeździ, jest stale utwierdzona tylko po jednej stronie trasy, z drugiej zaś przywieszono do niej "ciężarek" 45-tonowy, co daje jej elastyczność dla różnic temperatury.
Wsiadamy ponownie do wagoniku i zdążamy ku wierchom. Pod koniec podróży silny wicher z doliny Stawów Gąsienicowych próbuje wzbronić wagonikowi wstępu, ale cementowe ciężarki nie pozwalały mu go odchylić. Dojeżdżamy do charakterystycznego portu. Obszerniejszy budynek częściowo jeszcze w budowie mieści w sobie także dość dużą restaurację z przepysznymi widokami poprzez okna dwu ze ścian. Wychodzimy na ścieżkę dookoła domu. Wicher niemożliwy. Inżynier opowiada trudności budowy w zimie. Wewnętrz budynku z desek budowano obecną murowaną stację. Tam są nasi najwięksi przeciwnicy - mówi p. inżynier wskazując na schronisko Tow[arzystwa] Tatrzańskiego w Dolinie Kondratowej. W pobliżu biegnie szczytem granica czeska. Tu będą leżaki dla werandowania.
Po herbatce w restauracji stacyjnej wsiadamy znowu do wagoniku i zjeżdżamy ku Kuźnicom. Na kilka metrów przed stacją środkową wózek zatrzymuje się. Różne domysły. To elektrownia winna - tłumaczy p. inżynier. Daje prąd tylko ze stacji wodnej i jej siła przy wjeździe nie wystarcza.
Wkrótce dojeżdżamy do samej stacji. Wysiadanie, przejście na drugą stronę i znowu wsiadanie. Ale i ten wagonik spotkały skutki słabego prądu z elektrowni. Stanął przed wjazdem i ani rusz. - Jechała właśnie jakaś wycieczka holenderska, która zabłąkała się [...] [ 2 ].
[O. Maksymilian M-a Kolbe]