1181

Nawrócenie Ratisbonne`a w Rzymie

Oryg.: ms AN. Dziesięć kart. jednostr. zapis.

[Niepokalanów, 5-20 VIII 1940] [ 1 ]

Młody, inteligentny i zamożny żyd sztrasburski Ratisbonne wychowywał się z dala od religii. "Nie wierzyłem nawet w Boga" - pisze o sobie. "Nie otworzyłem nigdy książki treści religijnej" [ 2 ].

Nie bez wyraźnej niechęci przyjmuje od barona Bussieres Cudowny Medalik.

Wkrótce potem, dnia 20 stycznia 1840 roku, p[an] de Bussieres w jego towarzystwie wchodzi do kościoła S[ant’] Andrea delle Fratte dla załatwienia w zakrystii sprawy nabożeństwa za duszę zmarłego p[ana] Laferronays, który właśnie leżał tam na katafalku. Tu ukazuje mu się Niepokalana i nagle go nawraca.

Sam pan de Bussieres tak to wydarzenie opisuje: "Powróciwszy [z zakrystii] do kościoła nie spostrzegam najpierw Ratisbonne’a. Wkrótce odnajduję go klęczącego przed kaplicą św. Michała Archanioła. Zbliżam się do niego, trącam go trzy czy cztery razy, zanim spostrzega moją obecność. Wreszcie zwraca do mnie swoją twarz zalaną łzami, składa ręce i mówi mi z wyrazem niepodobnym do oddania: «O! jak ten pan modlił się za mnie».

Byłem sam osłupiały ze zdziwienia; czułem, co się doświadcza wobec cudu. Podnoszę Ratisbonne’a, prowadzę, niemal unoszę, żeby tak powiedzieć - poza kościół, zapytuję, co mu jest, dokąd chce iść. Prowadź mnie pan, dokąd chcesz - zawołał - po tym, com widział, jestem posłuszny.

Nalegam, by się tłumaczył; nie może; wzruszenie jego jest za silne. Wydobywa z piersi Medalik Cudowny, pokrywa go pocałunkami i oblewa łzami. Odprowadzam go do domu i mimo moich nalegań nie mogę otrzymać od niego nic prócz wykrzykników przejmowanych szlochaniem. «Ach! jakem ja szczęśliwy! Jaki Bóg jest dobry! Jaka pełnia łaski i dobroci! Jak ci, co nie wiedzą, są pożałowania godni...»

Zaprowadziłem go natychmiast do kościoła [Towarzystwa] Jezusowego, do ojca de Villefort, który mu polecił opowiedzieć wszystko. Wówczas Ratisbonne wydobywa medalik, całuje go, pokazuje go nam i woła: «Ja Ją widziałem, ja Ją widziałem!» i wzruszenie jego się potęguje. Lecz wkrótce spokojniejszy, może się tłumaczyć; oto są jego własne słowa: «Byłem od pewnej chwili w kościele, kiedy raptem doznałem jakiegoś wzruszenia niewymownego. Wzniosłem oczy, cały budynek znikł przed wzrokiem moim. Jedna kaplica, żeby tak powiedzieć, skupiła cały świat. A w środku tego promieniowania ukazała się stojąca na ołtarzu duża, lśniąca, pełna majestatu i słodyczy Najświętsza Panna, taka jaka jest na moim medaliku; siła nieprzeparta popchnęła mnie ku Niej. Najświętsza Panna dała mi znak ręką, bym ukląkł. Zdawała mi się mówić: To dobrze! Wcale do mnie nie mówiła, ale ja wszystko rozumiałem».

Krótkie to opowiadanie Ratisbonne robił nam przerywając sobie często, jakby dla powstrzymania wzruszenia, które nim owładnęło. Myśmy go słuchali z radością i wdzięcznością, podziwiając głębokość dróg Bożych i skarbów niewymownych Jego miłosierdzia. Jedno słowo szczególnie nas uderzyło przez swoją tajemniczą głębokość: Wcale do mnie nie mówiła, ale ja wszystko zrozumiałem. Odtąd, rzeczywiście, wystarczy słyszeć Ratisbonne’a; wiara katolicka tryskała z jego serca, jak woń kosztowna z naczynia, które je zawiera, lecz go pomieścić nie może. Mówi o obecności rzeczywistej, jak człowiek, który w nią wierzy z całych sił duszy swojej, to jeszcze mało powiedzieć; jak człowiek, który ją czuje.

Opuszczając ojca de Villefort, poszliśmy oddać cześć Bogu, najpierw do bazyliki N[ajświętszej] Maryi Panny, potem do św. Piotra.

Niepodobna oddać uniesienia Ratisbonne’a, gdy się znalazł w tych kościołach. «Ach - mówił mi ściskając moje ręce. - Rozumiem teraz miłość katolików do ich kościołów i pobożność, która im nakazuje je stroić i upiększać!...Jak tu jest dobrze! chciałoby się stąd nigdy nie wychodzić... To już nie jest ziemia, to prawie niebo».

Przed ołtarzem Przenajświętszego Sakramentu obecność rzeczywista Bóstwa przygniatała go do tego stopnia, że byłby przytomność stracił, gdyby się nie był oddalił natychmiast; tak mu się wydawało strasznie być w obecności Boga żywego, z plamą pierworodną. Poszedł się schronić do kaplicy Najświętszej Panny.

«Tu - powiedział do mnie - nie mogę, nie mogę się bać, czuję się, że jestem sam protegowany przez ogromne miłosierdzie». Modlił się z największą żarliwością przy grobie świętych Apostołów. Historia nawrócenia świętego Pawła, którą mu opowiedziałem, była powodem jeszcze obfitszych łez.

Pytałem go o nowe szczegóły jego widzenia. Nie mógł sam wytłumaczyć, jakim sposobem przeszedł z prawej strony kościoła do kaplicy po lewej stronie, od której był oddzielony katafalkiem. Znalazł się raptem kornie na klęczkach przed kaplicą. W pierwszej chwili mógł spostrzec Królowę Nieba w całym blasku piękności niepokalanej, lecz oczy jego nie mogły znieść tego blasku boskiego. Trzy razy próbował jeszcze patrzeć na Matkę Miłosierdzia i trzy razy próżne były jego wysiłki, bo coś mu nie pozwalało podnieść oczu wyżej, jak do rąk błogosławionych, z których wychodziły na kształt snopów świetlanych potoki łaski.

«Och! mój Boże - wołał - ja, co pół godziny przedtem bluźniłem jeszcze, ja, co odczuwałem nienawiść gwałtowną do religii katolickiej!... Ale wszyscy mnie znają, wiedzą dobrze, że po ludzku sądząc miałem wszelkie racje pozostać żydem. Rodzina moja żydowska, narzeczona moja jest żydówką, wuj mój jest żydem»" [ 3 ].

Ale posłuchajmy wyznania samego nawróconego, zawartego w liście do proboszcza kościoła Najświętszej Maryi Panny Zwycięskiej w Paryżu. Oto nieco wyjątków z tego listu: "Brat mój Teodor, w którym pokładano wielkie nadzieje, stał się chrześcijaninem i wkrótce potem - mimo usilnych próśb i rozpaczy, jaką sprawił, poszedł dalej, stał się księdzem i pracował jako kapłan w tym samym mieście i pod oczami niepocieszonej rodziny mojej. Ten postępek mego brata mnie - młodszego - ogromnie oburzył i spowodował we mnie uczucie pogardy dla jego sukni i stanu. Wychowany wśród młodych chrześcijan obojętnych jak i ja, nie doznawałem ani sympatii, ani antypatii dla chrystianizmu. Ale nawrócenie mego brata, które uważałem za niewytłumaczalne szaleństwo, kazało mi wierzyć w fanatyzm katolików i miałem doń odrazę...

Ukończyłem prawo w Paryżu, otrzymałem dyplom i wdziałem togę prawniczą. Potem zaś odwołany zostałem do Strasburga przez mego wuja, który wszystko uczynił, by umieścić mnie przy sobie. Nie potrafię zliczyć jego szczodrobliwości. Konie, powozy, podróże, tysiące hojności wyświadczał mi nie odmawiając [spełnienia] żadnych zachcianek...

Wuj jedynie mi wymawiał moje częste podróże do Paryża. «Zanadto lubisz Pola Elizejskie» - mówił z dobrocią. Miał słuszność. Lubiłem jedynie przyjemności. Interesy mnie niecierpliwiły, powietrze biurowe dusiło mnie. I choć pewna wstydliwość przyrodzona oddalała mnie od uciech i towarzystw podłych, nieszlachetnych, marzyłem tylko o zabawach i uciechach i oddawałem się im namiętnie...

Byłem żydem z imienia tylko, bo nie wierzyłem nawet w Boga. Nie otworzyłem nigdy książki treści religijnej. A w domu mego wuja, jak i u moich braci i sióstr, nie praktykowałem najmniejszych przepisów judaistycznych.

Pustka była w mym sercu i nie byłem wcale szczęśliwy wśród obfitości wszystkiego. Czegoś mi brakowało, ale ten przedmiot był również dany - przynajmniej tak myślę.

Miałem bratanicę, córkę mego brata starszego, która mi była przeznaczona od czasu, kiedy byliśmy oboje dziećmi. Rozwijała się z wdziękiem przed moimi oczyma i w niej widziałem całą moją przyszłość i całą nadzieję szczęścia dla mnie zachowanego...

Muszę tu zaznaczyć pewien przewrót, jaki się dokonał w moich pojęciach religijnych w epoce moich zaręczyn. Jak to powiedziałem, w nic nie wierzyłem; i w tej całej nicości, w tej negacji wszelkiej wiary znajdowałem się w zupełnej harmonii z moimi przyjaciółmi katolikami i protestantami. Ale widok mojej narzeczonej wzbudzał we mnie jakieś uczucie godności człowieczej. Zaczynałem wierzyć w nieśmiertelność duszy, więcej jeszcze, zacząłem instynktownie modlić się do Boga, dziękowałem Mu za szczęście, a jednak nie byłem szczęśliwy... Nie umiałem sobie zdać sprawy z moich uczuć, patrzyłem na moją narzeczoną jak na mojego dobrego anioła; mówiłem jej to często i, rzeczywiście, myśl o niej wznosiła moje serce ku Bogu, którego nie znałem, do którego nigdy się nie modliłem i którego nigdy nie wzywałem.

Uznano za stosowne z powodu wieku zbyt młodego mojej narzeczonej odłożyć ślub. Miała szesnaście lat. Miałem więc odbyć podróż dla przyjemności, oczekując na godzinę naszego połączenia...

Zdecydowałem się jechać do Neapolu, przebyć zimę na Malcie, by wzmocnić delikatne zdrowie i powrócić następnie przez Wschód. Wziąłem nawet listy do Konstantynopola i wyruszyłem w końcu listopada 1841 roku. Miałem być z powrotem na początku lata przyszłego...

Przebyłem miesiąc w Neapolu, by wszystko widzieć i wszystko spisać. Pisałem szczególnie przeciw religii i księżom, którzy w tych szczęśliwych krajach wydawali mi się zupełnie nie na miejscu. Och, ile bluźnierstw w moim dzienniku..." [ 4 ]

Wbrew własnym zamiarom dostał się on [Ratisbonne] jednak do Rzymu i tam spotkał się z baronem Teodorem de Bussieres, który z protestantyzmu przeszedł na katolicyzm. Nienawiść jego do katolicyzmu jeszcze bardziej wzrosła po zwiedzeniu getta żydowskiego w Rzymie. Swoje wrażenie, na wiadomość o przygotowujących się do ceremonii chrztu 2 żydów, dalej tak opisuje: "Nie potrafię wyrazić oburzenia, jakie mnie pochwyciło na te słowa; a gdy mój przewodnik zapytał, czy życzę sobie asystować temu: «Ja? - zawołałem - ja? asystować podobnym nikczemnościom! Nie, nie; nie mógłbym się powstrzymać, by się nie rzucić na chrzczących i chrzczonych!»

Muszę powiedzieć bez obawy przesadzenia, że nigdy w życiu nie byłem tak rozgoryczony przeciw chrześcijaństwu, jak od czasu widzenia getta. Nie wstrzymywałem się w szyderstwach i bluźnierstwach" [ 5 ].

Z wyraźną niechęcią przyjął od barona de Bussieres Cudowny Medalik, a wkrótce potem w czwartek dnia 20 stycznia Niepokalana zlitowała się nad nim. Tak to sam w dalszym ciągu w liście opisuje:

"Udałem się do kawiarni na Placu Hiszpańskim, by przejrzeć dziennik i ledwom się tam znalazł, gdy pan Edmund Humann, syn ministra finansów, przyszedł i usiadł koło mnie. Rozmawialiśmy z sobą o Paryżu, o sztuce i polityce. Wkrótce inny przyjaciel mnie zaczepił; był to protestant p[an] Alfred de Lotzbeck, z którym miałem rozmowę jeszcze bardziej błahą. Mówiliśmy o polowaniu, o przyjemnościach, o uciechach karnawałowych, o świetnym wieczorze, jaki był wydał książę Torlonia. Uroczystości moich zaślubin nie mogły być pominięte. Zaprosiłem pana de Lotzbeck, który mi przyrzekł niezawodnie na nie przybyć. Gdyby w tej chwili (było to południe) trzeci jaki interlokutor był się zbliżył do mnie i powiedział: «Alfonsie, za kwadrans uczcisz Jezusa Chrystusa twego Boga, twego Zbawiciela i ukorzysz się w ubogim kościele i bić się będziesz w piersi przed księdzem w klasztorze Jezuitów, gdzie spędzisz karnawał na przygotowaniach do chrztu, gotów oddać się w ofierze za wiarę katolicką i wyrzekniesz się świata i pychy jego, jego przyjemności; swojej fortuny, swoich nadziei, swojej przyszłości, a jeśli trzeba będzie, wyrzekniesz się swojej narzeczonej, afektu [do] rodziny, szacunku twoich przyjaciół, przywiązania żydów... i niczego pragnąć nie będziesz, jak iść za Chrystusem i nieść krzyż Jego aż do śmierci...» Mówię, że gdyby prorok jaki podobną zrobił mi przepowiednię, sądziłbym, że tylko jeden człowiek mógłby być większym wariatem od niego, to ten, co by uwierzył w możliwość takiego szaleństwa! A jednak, to szaleństwo stanowi dziś moją mądrość i moje szczęście.

Wychodząc z kawiarni spotykam powóz p[ana] Teodora de Bussieres, [który] prosił mnie o pozwolenie zatrzymania się na kilka minut przed kościołem Sant"Andrea delle Fratte, znajdującym się tuż obok, dla wydania pewnego polecenia. Zaproponował, bym został w powozie; wolałem wysiąść, aby obejrzeć kościół. Robiono przygotowania pogrzebowe. Zapytałem o nazwisko nieboszczyka, który miał odebrać te ostatnie honory. Pan de Bussieres odpowiedział mi: «Jest to jeden z moich dobrych przyjaciół, hrabia de Laferronays»; nie widziałem go nigdy i nie odczuwałem nic innego jak lekką przykrość, jaką się odczuwa [na wieść] o czyjejś nagłej śmiercći. Pan de Bussieres opuścił mnie, by pójść zarezerwować trybunę dla rodziny zmarłego. «Proszę się nie niecierpliwić - powiedział mi wchodząc do klasztoru - będzie to sprawa dwóch minut».

Kościół św. Andrzeja jest mały, ubogi i odludny... Zdaje mi się, żem był w nim samotny... żaden przedmiot sztuki nie zwracał uwagi. Machinalnie wodziłem wzrokiem wokoło, nie zatrzymując się myślą nad niczym. Przypominam sobie czarnego psa, który przede mną kręcił się i wyskakiwał... Wkrótce pies ten znikł. Cały kościół znikł, nie widziałem już nic, a raczej, o mój Boże! widziałem jedną rzecz!!!

Jakże można by o tym mówić? Och! nie, słowo ludzkie nie powinno próbować nawet wyrazić tego, co się nie daje wyrazić. Wszelki opis, jakkolwiek wspaniały by był, byłby tylko profanacją niewymownej prawdy.

Byłem tam ukorzeniony, zalany łzami, sercem wychodzący poza moją istotę, kiedy pan de Bussieres przywołał mnie do życia.

Nie mogłem odpowiedzieć na jego naglące pytania, ale wreszcie uchwyciłem medalik zawieszony na mej piersi, całowałem z wylaniem wizerunek Najśw[iętszej] Panny promieniujący łaskami. Och! to była ONA!

Nie wiedziałem, gdzie jestem, nie wiedziałem, czy byłem Alfonsem czy innym, doświadczyłem całkowitej przemiany, czułem się wewnętrznie innym... Chciałem się odnaleźć i nie odnajdywałem się... radość najgorętsza wybuchła na dnie mojej duszy; nie mogłem mówić, nie chciałem nic odkryć; czułem w sobie coś uroczystego i świętego, co mi kazało prosić o księdza... Zaprowadzono mnie i dopiero po odebraniu stanowczego rozkazu opowiadałem, o ile mogłem, na klęczkach z sercem drżącym.

Pierwsze moje słowa były wyrazami wdzięczności dla pana de Laferronays i dla Bractwa Najświętszej Maryi P[anny] Zwycięskiej. Wiedziałem w sposób pewny, że pan de Laferronays modlił się w mojej intencji [ 6 ], lecz nie umiałbym powiedzieć, w jaki sposób to wiedziałem, jak mam zdać sobie sprawę z prawd, które nabyłem: wiarę i poznanie. Wszystko, co mogę powiedzieć, to [jedynie to], że w chwili gestu opaska zasłaniająca spadła mi z oczu. Nie tylko jedna, lecz wszystkie opaski, które mnie owijały, znikły kolejno i szybko jak śnieg, błoto i lód pod działaniem palącego słońca.

Wychodziłem z grobu, z otchłani ciemności i byłem żyjący, doskonale żyjący... ale płakałem! Widziałem na dnie otchłani nędze ostatnie, z których zostałem wyciągnięty przez miłosierdzie nieskończone; dreszcz mnie przechodził na widok wszystkich moich niegodziwości i byłem zdumiony, rozczulony, starty z zachwytu i wdzięczności. Myślałem o moim bracie z radością niewypowiedzianą, ale do moich łez miłości domieszały się łzy litości. Niestety! tylu ludzi schodzi spokojnie do tej otchłani z oczami zasłoniętymi przez pychę nie troszcząc się... schodzą wchłonięci żywcem w straszne ciemności... i moja rodzina, moja narzeczona, moje biedne siostry!!! Och, rozdzierający niepokój! O was to myślałem, o was, których kocham, za was to oddawałem moje pierwsze modlitwy... Czy nie wzniesiecie oczu ku Zbawicielowi świata, którego krew starła grzech pierworodny. Och, jak piętno tego splugawienia jest szkaradne, jak czyni zupełnie niepodobne stworzenie uczynione na obraz i podobieństwo Boże.

Pytaj mnie, jak poznałem te prawdy, gdyż jest stwierdzone, że nigdy nie otworzyłem książki treści religijnej, nigdy nie odczytałem jednej stronicy z Biblii i że dogmat grzechu pierworodnego całkowicie zapomniany albo zaprzeczony przez żydów naszych czasów, nigdy ani na chwilę nie zaprzątał mojego umysłu; wątpię nawet, czy znałem jego nazwę. Jakże więc doszedłem do tego poznania? Nie umiałbym powiedzieć. Wszystko, co wiem, to [tylko to], że wchodząc do kościoła nie wiedziałem nic, a wychodząc widziałem jasno. Nie mogę inaczej wytłumaczyć tej odmiany, jak przez porównanie człowieka, którego by obudzono ze snu głębokiego nagle, albo przez analogię niewidomego od urodzenia, który raptem ujrzałby światło dzienne; widzi, ale nie może zdefiniować światła, które go oświeca i w świetle którego widzi przedmioty swojego podziwu.

Jeżeli nie można wytłumaczyć światła fizycznego, jakże można by wytłumaczyć światło, które w gruncie jest prawdą samą? Prawdą będzie, gdy powiem, żem nie znał pism, lecz przejrzałem znaczenie i ducha dogmatów.

Czułem te rzeczy bardziej, niż je widziałem i odczuwałem jeszcze skutki niewymowne, jakie sprawiły we mnie. Wszystko się działo wewnątrz mnie i te wrażenia tysiąc razy szybsze niż myśl, tysiąc razy głębsze niż refleksje, nie tylko dotknęły moją duszę, ale one jakby ją odwróciły i skierowały w innym kierunku, ku innemu celowi i na inne życie...

Świat niczym był już dla mnie. Uprzedzenia przeciw chrystianizmowi nie istniały już; przesądów z dziecinnych lat nie było ani śladu; miłość Boga mego tak zajęła miejsce wszelkiej innej miłości, że nawet moja narzeczona ukazywała mi się pod innym kątem widzenia. Lubiłem ją jakby się lubiło przedmiot, który Bóg w ręku swym trzyma, jak dar cenny, który każe miłować jeszcze więcej darzącego...

Czułem się gotów na wszystko i pragnąłem żywo chrztu. Chciano go odłożyć. «Ale co - zawołałem - żydzi, którzy usłyszeli przepowiednię Apostołów byli natychmiast ochrzczeni, a wy chcecie mój chrzest odkładać? Po tym, gdy słyszałem Królowę Apostołów?» Moje wzruszenia, moje pragnienia gwałtowne, moje błagania dotknęły ludzi litościwych, którzy mnie przygarnęli i uczynili obietnicę na wieki błogosławioną chrztu.

Nie mogłem się prawie doczekać dnia oznaczonego na urzeczywistnienie tej obietnicy. Takim się widział szkaradnym przed Bogiem, a jednak ile dobroci, ile miłosierdzia okazywano mi przez wszystkie dni przygotowania się mojego....

Wdzięczność będzie odtąd moim prawem i moim życiem. Nie mogę jej wyrazić słowami, ale postaram się wyrazić ją czynami..." [ 7 ]

[O. Maksymilian M-a Kolbe]

[ 1 ] Zob. Pisma VII, 1169, przyp. 1.

[ 2 ] Zob. Nawrócenie Marii Alfonsa Ratisbonna, Sandomierz 1922, 72.

[ 3 ] Zob. tamże, 21-27.

[ 4 ] Zob. tamże, 69-80.

[ 5 ] Zob. tamże, 88.

[ 6 ] Hrabia de Laferronays zmarł nagle 17 stycznia wieczorem; w wilię tego dnia pan de Bussieres polecił jego modlitwom sprawę nawrócenia Ratisbonne’a, której okazał najżywsze zainteresowanie - przyp. aut. dzieła przyt., opracowany przez św. Maksymiliana.

[ 7 ] Zob. tamże, 99-111.