1072
Ktoś
Maryja!
Zaczęły się czasy ciężkie.
Pewnej nocy budzi mnie ujadanie naszego "Burka". Z początku w pewnej odległości, a następnie pod samym oknem, potem przegonił on na drugą stronę budynku. Słucham, podsłuchuję: może w kaplicy odezwą się jakie podejrzane szmery? Ale nic. Tymczasem głowa ciężka, zmęczona pracą dnia, nie może oderwać się od twardej, słomianej poduszki. Powieki kleją się... śpię...
Rano. Pod oknem ślady czyichś stóp i pazurów poczciwego "Burka", który - jak można było poznać z rozdrapanej ziemi - dzielenie potykał się z tym "kimś", hałasem pobudził mnie i braci i przekonał owego "ktosia", że roztropniej w takich warunkach dać drapaka.
A co dopiero dnia poprzedniego zastanawiałem się, czy nam pies potrzebny, czy nie szkoda odpadków, które zjada.
* * *
Znowu wieczorem podczas kolacji słychać ujadanie psa. Idę do niego, daję mu kawałek chleba. Pięknie odłożył na bok i wpatrzony w gęstą trzcinę, porastającą stok góry aż ku domowi, zawzięcie ujada. Ale... nikogo nie widać... bo ciemno, a trzcina gęsta i wysoka na jakie 4 metry.
* * *
I znowu raz wieczorem, gdy bracia głośno wspólnie odmawiali swoje brackie pacierze w kaplicy, wpada do mnie braciszek, Japończyk [ 1 ], który trochę niedomagał i dlatego pozostał u siebie. - Wystraszony opowiada, że do administracji wszedł "ktoś". U mnie siedzieli dwaj klerycy, brat Mieczysław i brat Aleksy; ten czas bowiem był wyznaczony na załatwienie spraw klerykackich. Administracja zaś "Rycerza" japońskiego leży wprost, "vis-à-vis". Ująłem więc w jedną rękę lampkę elektryczną, a w drugą czworograniasty z twardego drewna kij i ruszyliśmy w pościg. Zanim jednak ów wystraszony brat zdołał się wyjęzyczyć, już ów "ktoś" miał dosyć czasu, aby umknąć, tym bardziej że widać dobrze rozumiał japońszczyznę i mógł z bliska słyszeć słowa wystraszonego braciszka. - Dość, że ani śladu w administracji, ani w budynku. Co dziwniejsza, że i drzwi budynku od wewnątrz zastaliśmy zamknięte. Więc? Ale braciszek zapewnia, że dobrze słyszał ostrożne otwieranie drzwi drukarni, potem delikatne chodzenie, a wreszcie lekkie uchylenie drzwi administracji. Do tego stwierdzono, że pudełko z pieniędzmi wyjęte ze zwykłego miejsca i na stole zostawione. Więc "ktoś" tu był na pewno, a ponieważ drzwi z wewnątrz zamknięte, więc jeszcze i teraz wewnątrz się ukrywa.
Urządzamy więc przetrząsanie całego budynku. Okazuje się, że z zewnątrz przystawiona jest drabina do dachu przybudówki. Z przybudówki zaś otwarte drzwi na strych. Stąd zaś zejście zwyczajne do wnętrza drukarni. A więc tędy sprytny ów "ktoś" wszedł i tędy zwiał...
* * *
To znowu ciemnego wieczoru pies ujada. Chodzimy, szukamy przyczyny. Wszystko na próżno, a raz tylko słychać wyraźnie biegiem uciekającego "ktosia".
Lecz i w samo południe było raz dziwnie. Przychodzi jakiś "ktoś" i bezceremonialnie żąda zobaczenia się z "taisho", tj. przełożonym. Wysyłam kleryka, by upewnił, że ja zajęty, wobec czego, by z nim załatwił. Ów jakiś "ktoś" żąda zaprzestania wysyłania mu "Rycerza", bo: okasan kiran, watakushi wakaran (matka nie chce, a ja też nie rozumiem). Zachowanie jednak "dziwnie dziwne".
* * *
Wreszcie nadeszła północ dnia 2 lutego. Gwałtowne dzwonienie przy furcie spędza mi sen z powiek. Dare ga des ka? (Kto tam jest?) - pytam przez ścianę celi.
- Watakushi (ja).
Głos nieznany...
- O namai kudasai (proszę podać imię) - wołam.
- Mizoguchi Asamatsu.
Nazwisko nieznane... Wołam poprzez ścianę na kleryków. Tymczasem tupot na korytarzu i "ktoś" silnie dobija się do moich drzwi.
Czyżby to szajka i już dostała się na korytarz? Incio sama! Incio sama! - słychać z korytarza głos brata Pawła [ 2 ], nowo nawróconego siłacza, i ponowne szarpanie drzwiami. Otwieram drzwi, a on poczciwota w trykotowej bieliźnie z tęgą maczugą, cały podniecony w przekonaniu, że "ktoś" wtargnął już do mojej celi. Pomyślałem sobie: "a nuż tam przy furcie dobija się jakaś niewinna dusza, a ten poczciwiec z gorliwości poprzetrąca jej kości". Więc uspokajam go, jak mogę.
Sprawdziwszy, że ja cały, nasz muskularny nowo ochrzczony i obleczony brat poszedł ku furcie i nuż przez podwójne drzwi ciągnąć "ktosia" za język: Kto? Skąd? Po co?
Uzbroiwszy się w zwykłą laseczkę czworograniastą - wysłużoną sztabę od maszyny do krajania - podchodzę do furty. W drzwiach stał nocnym pociągiem przybyły aspirant...
* * *
Najścia jednak "ktosia" nie ustawały...
Na próżno zawiadamialiśmy policję... na próżno starała się i ona pochwycić "ktosia".
Aż wreszcie spotkałem na mieście "pewne indywiduum", które podejrzewaliśmy, tym bardziej iż słyszałem, że miał on kolegów, którzy albo odsiedzieli już kozę, albo jeszcze odsiadywali, albo na pewno się tam dostaną. Powiedziałem mu kilka przyjacielskich, ale i mocnych słów, prosząc, by powiedział kolegom, że "ima made awaremi deshita, keredomo ima kara seigi desho", tj. że dotąd postępowaliśmy z miłosierdziem, ale odtąd będzie sprawiedliwość, i przygotowaliśmy odpowiednie przyjęcie dla "ktosia".
Odtąd jak ręką odjął.
Cześć za wszystko Niepokalanej!
O. Maksymilian M-a Kolbe